Jordania w pigułce

Jordania w pigułce

Kierunek Izrael, Jordania czekał na nas już od kilku lat. W końcu udało się dorwać tanie bilety. Lecieliśmy do Eilatu (Izrael), a wracaliśmy z Ammanu (Jordania). W związku z tym, że nie było czasu na dwa kraje za jednym zamachem (polecieliśmy bez Gapiątka), zdecydowaliśmy się na Jordanię. I nawet nie chodziło przede wszystkim o Petrę, a o Wadi Rum i Morze Martwe, które od dawna tak bardzo chcieliśmy zobaczyć. Nasz wyjazd trwał w sumie 4 dni. Żeby się szybciej przemieszczać wynajęliśmy auto (we 4-ro ze znajomymi).

Dzień 1

Eilat, Red Canyon

Tutaj mieliśmy chwilę na mały trekking po Red Canyon plus mini plażing w Eilacie. Red Canyon jest niesamowity, chwilami przypomina Antelope Canyon i Waterholes Canyon z USA. Wstęp do parku jest darmowy, kanion jest raptem 30 min. autem od Eilatu. Warto zarezerwować sobie tam około 2 godziny na trekowanie. Widoki bajeczne.

Dzień 2

Aqaba, Wadi Rum

Następny dzień zarezerwowaliśmy na snorkeling w okolicy Aqaby i pustynię Wadi Rum. Generalnie jeśli nurkowaliście w innych miejscach na świecie, to Aqabę można sobie darować. Być może trafiliśmy w słabe miejsce, ale nie widzieliśmy rafy, takiej, na którą się nastawialiśmy. Dużo lepiej pod tym kątem wypada Meksyk, Australia, a w Europie Sardynia czy nawet Chorwacja.

Wadi Rum za to wygrała wszystko tego dnia. Do tej pory widziałam Saharę, Pustynię Namib i Death Valley. Z tych 4 pustyń zdecydowanie wygrywa Pustynia Namib, zaraz za nią jest Death Valley, ale potem śmiało trzecie miejsce mogę dać Wadi Rum. Na miejscu macie dwie opcje – kupujecie wejściówkę na Pustynię lub posługujecie się Jordan Passem (to taka karta wstępu do ponad 40 atrakcji w Jordanii). My mieliśmy Jordan Passa (odrobinę bardziej nam się opłacał). Po pustyni możecie jeździć wynajętym autem (oczywiście najlepiej autem w opcji 4×4) lub kupić jeepa z beduinem za kółkiem – wtedy dodatkowe atrakcje w postaci licznych negocjacji macie jak w banku :) My wybraliśmy tę drugą opcję. Nasz kierowca nie raz próbował negocjować stawkę oferując co 5 min. dodatkowe atrakcje i wydłużony przejazd. Byliśmy twardzi i ograniczeni czasem, więc jego pole do popisu się przez to zmniejszyło. Odwiedziliśmy najbardziej znane punkty i to w zupełności wystarczyło, żeby poczuć klimat Wadi Rum. Oczywiście, że najlepsza opcja to zostać tam dłużej i najlepiej przenocować, ale my niestety nie mieliśmy jak.

Dzień 3

Petra

Wstęp do Petry jest oczywiście płatny. Tutaj podobnie jak na Wadi Rum – kupujecie bilet lub posługujecie się Jordan Passem. Wyruszyliśmy o świcie (6:00), tak, żeby nie maszerować w tłumie. I to był bardzo dobry pomysł mimo tego, że o poranku temperatura była równa 0 (byliśmy w drugiej połowie marca). Już na samym starcie macie mnóstwo pokus, żeby nie iść, a podjechać pod ruiny na koniu lub osiołku. Miejscowi zadbali o to maksymalnie. Do skarbca, czyli głównej atrakcji idzie się pięknym wąwozem. Zaraz za skarbcem pojawiają się opcje na inne szlaki i dotarcie do królewskich grobowców. Petra, choć nazywana skalnym miastem, to tak naprawdę to nekropolia, a centrum to kamienne bloki, które mocno przypominają ruiny miasta rzymskiego. Niesamowite jest to, że w starożytności normalnie mieszkali tu ludzie i nawet mieli swój autorski system kanałów zbierający wodę ze skalnych źródeł i deszczówkę. Mega! Na pewno warto tu spędzić 2-3 dni, ale jeden pełny również z zupełności wystarczy. O ile jest w aktywny i trekujący.

Dzień 4

Morze Martwe, Madaba

Ostatni dzień naszego pobytu to relaks nad Morzem Martwym. Od zawsze marzyłam o maseczce z najbardziej szlachetnego błota na świecie. I udało się :) Powiem Wam, że robi robotę. Skóra po tym zabiegu jest jak aksamit. A kąpiel w morzu to również super doświadczenie – nie musicie nawet umieć pływać, bo woda sama Was unosi. Po relaksie nad morzem mieliśmy jeszcze chwilę na odwiedzenie pobliskiej miejscowości Madaba. To miasto znane z tego, że spora jego część jest wyznania chrześcijańskiego. Z tego powodu stało się dość pielgrzymkowe. Wyróżnikiem Madaby są również mozaiki z czasów bizantyjskich, które naprawdę robią wrażenie. Madabę pamiętam też dobrze dzięki knajpce, do której trafiliśmy. Nigdzie nie jadłam lepszego hummusu niż tam.

Jordania zrobiła na mnie spore wrażenie. W dużej mierze dlatego, że mało nas było jeszcze na Bliskim Wschodzie i sam fakt odkrywania Bliskiego Wschodu robił już robotę. I ta wszechobecna arabskość oraz zderzenie z totalnie obcą kulturą. Jordania jest też niesamowita pod kątem natury. Do niedawna kojarzyłam ją głównie z Petrą, a od powrotu stamtąd z piękną naturą szczególnie (Red Canyon i Wadi Rum). To, co bardzo zapadło mi w pamięć, to charakterystyczny obrządek herbaciany, który miał miejsce w namiotach beduińskich na Wadi Rum, ale także w hotelach. Miły gest. Aaa i ten hummus, falafel – bajki w gębie :)