Deja vu

Deja vu

Jest pewien sposób na pozbycie się z głowy myśli o miejscu, które nie daje ci spokoju.

Musiałem pójść do „Centralu” po jakiś prezent. Dla wszystkich spoza Białegostoku – „Central” to taki duży dom towarowy pod szyldem PSS Społem. Obecnie miejsce trochę drugoplanowe, ale kiedyś był to białostocki Mall of America. W „Centralu” ostatni raz byłem dawno temu, szczególnie na pierwszym piętrze. Kiedy tam wszedłem, miałem deja vu.

Moja pamięć wróciła momentalnie do okresu dzieciństwa, kiedy chodziłem tam z rodzicami po tenisówki do szkoły, piórnik i inne bzdety czyniące mnie wzorowym uczniem. To było mocne uczucie. Poczułem, że się zmniejszam do metra, a na linii wzroku mam męskie paski. W jednej sekundzie zeszło ze mnie jakieś 20 lat. „Central” to jednak nie lekarstwo na zmarszczki czy „lustrzycę”.

Jest w Białymstoku dużo miejsc, z którymi związana jest moja przeszłość. Nie działają tak, jak „Central”. Jest park, przystanek, sklep spożywczy. Zero reakcji. Jest też szkoła podstawowa. No właśnie. Ostatnio chodziłem tam grać w kosza. Wszedłem tam po raz pierwszy i znowu deja vu. Przypomniały mi się te wszystkie durne rzeczy robione „za małolata”. Poszedłem drugi raz, stwierdziłem „no, ten sam smród w szatniach co kiedyś” (gdzie te innowacje w antyperspirantach). Poszedłem trzeci raz, zawiązałem buty, pograłem, wyszedłem. Nic.

Po co ja to w ogóle piszę i co ma to do podróży? Trochę ma. Kiedy studiowałem, miałem tą przyjemność wyjechać na Erasmusa. Byłem w Belgii. Od powrotu Belgia mnie prześladowała. Była magiczna (wiem, wiem jak to brzmi „Belgia – magiczna”). Śniła mi się Antwerpia. Oglądałem zdjęcia i się rozpływałem myśląc, jaki to był dobry okres w moim życiu. Miałem ogromną ochotę tam wrócić, przejść się uliczkami miasta, wypić Jupilera w Salamandrze, zrobić zakupy w Del Haize, taplać się w majonezie. Były chyba trzy podejścia, żeby tam pojechać. Za każdym razem coś wypadało. Raz nawet coś dupnęło – wulkan na Islandii. W końcu jednak się udało.

W drodze do Antwerpii czułem trochę jakbym wypełniał zapisy Starego Testamentu. Wyszedłem z pociągu. I wypełniło się. Robiłem zdjęcia zwykłym budynkom, placom, które miały dla mnie sentymentalne znaczenie. Przeszedłem każdą ścieżkę, napiłem się Jupilera. Był i majonez. Wróciły wspomnienia.

Kiedy już wracałem do domu, oglądałem zdjęcia na aparacie. Były fajne. Nie świetne, nie przełomowe. Nie chodzi o technikę i jakość, tylko o emocje, jakie wywołały. Magia Antwerpii prysła. I to na dobre. Już mi się nie śni. Kiedy oglądam zdjęcia, po prostu mówię „good times, good times”. I tyle. Jem frytki z ketchupem.

Jeśli masz miejsce, które mocno siedzi ci w głowie (z jakichkolwiek powodów). I cię to trochę męczy, to nie zaprzeczaj przeszłości, nie wspominaj, nie rozmyślaj. Pojedź tam. Przełamiesz zaklęcie. Uwolnisz to miejsce od wspomnień. Te emocje są w tobie i innych ludziach, a nie w cegłach, którym wszystko jedno czy spadną na głowę tobie, czy twojemu psu.

Jeśli chcesz, żeby jakieś miejsce było dla ciebie szczególne – pojedź tam raz i nigdy nie wracaj, a jeśli nie możesz wytrzymać, to wróć po długim czasie. Inaczej, to miejsce będzie dla takim chodnikiem, którym spacerowałeś do podstawówki machając workiem z kapciami. Miejscem, na którym spędziłeś szczególne lata swojego życia, ale zarazem miejscem spowszedniałym, skoro chodziłeś po nim w butach w rozmiarze 30, 35, 40 i 47.