Road trip w USA i amerykański asfalt
Jedną z większych atrakcji w USA jest… Asfalt. Tak, asfalt. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Ten sam asfalt co u nas. Może mniej dziurawy. Czasem szary, czasem czarny, z białymi i żółtymi liniami. No właśnie, ten sam co u nas?
Asfalt w USA jest magiczny, bo daje możliwość odczucia zupełnie nowego doświadczenia. Wiem, co mówię. Kilka dni temu skończyliśmy trasę, która wymagała przejechania około 4000 km. Co może być wyjątkowego w tym asfalcie? Wyobraź sobie, że wsiadasz do samochodu. Życzę ci, żeby to był Ford Mustang albo Chevy Camaro. Nie ma to jednak większego znaczenia. Może niech tylko nie będzie to czarny Crown Victoria, w który zawija cię skutego w kajdany dwóch mundurowych. Wsiadasz do samochodu, wciskasz sprzęgło i odpalasz silnik. To był żart. Jak masz w Stanach sprzęgło, to w mniemaniu społeczności pewnie jesteś masochistą. Masz automat. Ruszasz i wyjeżdżasz z miasta. Tu zaczyna się magia.
Asfalt po którym płyniesz
Masz przed sobą ogromną przestrzeń. Krajobraz zmienia się w tempie instalowania aktualizacji systemu Windows, kiedy najmniej tego chcesz. Płyniesz. Asfalt umyka ci spod kół z prędkością ponad 100 km/h, a widok przed tobą powoli płynie. Na drodze jest pusto. Nikt cię nie wyprzedza, ty nikogo nie wyprzedzasz, nikt nie trąbi, w nikogo nie chcesz rzucić kamieniem. Tylko ty i droga. To jak terapia uspokajająca. W tym stanie możesz przywołać jakie chcesz myśli, które nie przerwane nagłymi manewrami, będą płynąć razem z horyzontem.
Włączasz radio. Jedziesz przez stan Utah. Nie wrzucaj żadnej przywiezionej z domu płyty ani nie podłączaj odtwarzacza mp3. W radio leci tylko lekki rock i rodzime country. Nawet jeśli tego nie lubisz, nie przełączaj. Taka muzyka jest częścią doświadczenia. Gdyby w tym momencie Lady Gaga zaczęła wydawać godowe okrzyki, mógłbyś równie dobrze jechać po dziurawej drodze przez Olsztyn.
Bierz cebulę. Zapij colą
Co jakiś czas mijasz czerwone skały. Co jakiś czas z naprzeciwka minie cię oldschoolowy pick-up. Możesz zrobić sobie krótką przerwę i zajechać do przydrożnego baru. Zostaw w spokoju makaron i ryż. Zamów burgera. Najlepiej z wielkim plastrem cebuli. Nie pytaj pasażerów o zdanie. Bierz cebulę. Zapij to kubłem zimnej coli i jedź dalej.
Gdzieś dalej, po kilkuset kilometrach, możesz poczuć się trochę znużony. Zatrzymaj się znów w przydrożnym barze i zamów kawę. Pamiętaj tylko, żeby zapomnieć włoski język. Żadne cappuccino, żadne espresso. Poproszę czarną kawę. Zaparzą ci ją w maszynce, która przepuszcza krople gorącej wody przez papierowy worek ze zmieloną kawą. To chyba idealne zobrazowanie lury. Pij tę lurę. Jeśli chcesz, możesz zagryźć pączkiem i dalej w drogę.
Magiczna rutyna
Przejechałeś już sporo. Ten dzień dobiega końca. Pora odpocząć. Śpisz w motelu. Pani na recepcji wydaje ci kartę magnetyczną do drzwi pokoju. Działa słabo, ale za dziesiątym razem udaje ci się otworzyć drzwi. Włączasz nawiew, żeby trochę nagrzać. Chowasz się pod warstwą kołdry i zamykasz oczy.
Przed oczami masz to, co czeka cię jutro. Lura i naleśniki z syropem klonowym na śniadanie. Potem ty i samochód. Przed tobą otchłań horyzontu. Pod tobą magiczny asfalt.