Boliwia

Boliwia

Boliwia to inny, piękny świat. Niedostępność, surrealizm i choroba wysokościowa.

Długo zastanawialiśmy się, który kraj wybrać na pierwszą przygodę z Ameryką Południową. Boliwia okazała się strzałem w dziesiątkę. To niesamowicie różnorodne państwo – kraj ekstremów. Poczynając od malowniczego, najwyżej położonego jeziora żeglownego na świecie – Jeziora Titicaca, przez najwyżej położoną stolicę na świecie, po Salar de Uyuni – największe solnisko świata.

Jeśli musisz wybrać jeden kraj Ameryki Południowej – pojedź do Boliwii.

Nasza przygoda rozpoczęła się właśnie nad Titicacą, gdzie udaliśmy się zaraz po wylądowaniu w La Paz. Zawiózł nas tam autobus, którego wiek był chyba większy niż nasz po zsumowaniu. W autobusie, poza nami, było jeszcze chyba troje turystów. Reszta to tubylcy i to było najpiękniejsze. Starsze kobiety w tych niesamowitych, tradycyjnych, kolorowych strojach. No i meloniki, które wyglądają jakby przyjechały prosto z Londynu. Widok przepiękny, zapach może trochę mniej, ale jak ma się zachowywać ciało przykryte dziesięcioma warstwami ciepłych, kolorowych koców.

Titicaca to piękno i majestat. Cały obszar ma mistyczny klimat – tak jakby Inkowie mieszkali tam do dziś. Dała nam się niestety we znaki choroba wysokościowa. To niby nic wielkiego, ale potrafi trochę uprzykrzyć pobyt. Objawy to przede wszystkim ból głowy i niesamowity brak energii. Gdy następnego dnia podbiegliśmy na łódkę, która miała nas zabrać na Wyspę Słońca, czuliśmy się tak, jakbyśmy ten bieg zaczynali w Białymstoku. Lekką ulgę przynoszą tabletki na ból głowy i żucie liści koki.

Przygotuj się na trudne chwile – choroba wysokościowa, opóźnienia i trudny klimat.

Po jeziorze przyszedł czas na La Paz. Tam nie dość, że wysokość nie była mniejsza, to jeszcze miasto rozsiane jest na wzgórzach, górkach, podejściach. Wszystko to, co podczas choroby wysokościowej pokochacie najbardziej. Na początku miasto nie spodobało się nam szczególnie, jednak po dwóch dniach je naprawdę poczuliśmy. Znów – dosłownie i w przenośni. Miasto jest brudne, głośne, bez żadnych zasad na drodze. To miasto to zaprzeczenie większości zasad, jakie mamy u siebie. Dlatego właśnie jest piękne. Ludzie wyrzucają śmieci za okno, mężczyźni nie ustępują miejsca kobietom, turyści nie są zbyt lubiani. Nic tylko patrzeć i się dziwić. Podobnie patrzeć i nie móc się nadziwić można w El Alto, kiedy ogląda się panoramę La Paz. Gdy pierwszy raz to zobaczyliśmy, poczuliśmy jakby coś nami wstrząsnęło. Praktycznie w każdym mieście staramy się znaleźć punkty widokowe, panoramy itp. Ale to było coś innego.

Zobacz panoramę La Paz z El Alto.

Po La Paz przyszedł czas na główną atrakcję – Salar de Uyuni, a raczej wycieczkę po Boliwii Południowej. Do Uyuni dojechaliśmy autobusem nocnym. W nocy od środka zamarzły szyby. Było zimno nawet pod śpiworem. Kiedy wysiedliśmy czekało na nas opustoszałe miasto i -5 stopni. Na szczęście wszystko zmieniło się, gdy wyszło słońce. Przez Boliwię południową jechaliśmy 3 dni, pokonaliśmy 1200 km. Widzieliśmy cmentarzysko pociągów, słupy solne, pustynie, laguny, kaktusy, flamingi, gejzery, termy, formacje skalne, roślinne i inne cuda. Nie doświadczycie czegoś takiego gdzie indziej. Mówimy to z pełną świadomością. To nawet nie wygląda jak Planeta Ziemia. Surrealizm… Warte każdej ceny. Każdej! Dzięki temu, że Boliwia to tani kraj, wynajęcie Toyoty Land Cruiser z kierowcą, 2 noclegi, codziennie 2 – 3 posiłki i 1200 kilometrowa trasa kosztuje 90 dolców.

Zapłać każde pieniądze za wycieczkę po Boliwii Południowej. Najkorzystniej jest to zrobić z Boliwii, nie z Chile.

Podczas tej trzydniowej wycieczki wjechaliśmy na wysokość ponad 5000 m n.p.m. Spaliśmy w hotelu gdzie w nocy było około 0 stopni. Ne zewnątrz było wtedy minus 15 (tak, to prawie strefa równikowa). Kiedy wycieczka się skończyła czuliśmy, że musimy chwilę odpocząć. Kierunek Potosi.

Potosi – najwyżej położone miasto na świecie. To przeczytaliśmy po nocy spędzonej w tym mieście, gdy szukaliśmy powodów powracającego bólu głowy. Po 5h siedzieliśmy już taksówce do Sucre. Do taksówki zaprosiła nas kanadyjska para oszukana przez jednego z organizatorów wycieczek. Cóż, Boliwia.

Sucre jest piękne. Białe, kolonialne miasto. Centrum nie jest zbyt duże. Rynek okrążyliśmy pewnie tyle samo razy co gołębie, które tam latają. W drzewach są też poukrywane papugi. W końcu to już wysokość tylko 2700 m n.p.m. Z Sucre zrobiliśmy dwa wypady – jeden do Parku Dinozaurów, drugi do Siete Cascadas.

Sucre – tak, Potosi – niekoniecznie.

Po Sucre było Santa Cruz de la Sierra. Największe miasto Boliwii, leżące na skraju dżungli z tropikalnym klimatem. Przed wjazdem, a jechaliśmy autobusem, napotkała nas blokada drogowa. Kierowca autobusu stwierdził, że jak mu nie dopłacimy, to nie pojedzie inną ulicą. Zapłaciliśmy. Przejechał przez czyjeś pole. Zamiast tropików w Santa Cruz akurat w tym czasie była jakaś pogodowa anomalia. Wiatr i 15 stopni. Ludzie chyba myśleli, że to Armagedon, bo na ulicach nie było nikogo. Pod koniec pobytu wyszło słońce i miasto zdecydowanie ożyło, jednak i tak nie polecamy go na dłużej niż jeden dzień. Z Santa Cruz zrobiliśmy kilka wypadów, m.in. do ZOO i parku Las Lomas de Arena. Są tam piękne piaszczyste wydmy. Idąc tam, przygotujcie się jednak, że przechodzicie przez miejsce wypasu krów i byków. Da się przeżyć.

Jeśli nie musisz, nie jedź do Santa Cruz de la Sierra.

Jadąc do Boliwii pamiętajcie o jednym – nie walczcie z systemem. Pani w kasie woli sobie coś liczyć pod nosem, niż was obsłużyć. W sklepie znajdziecie dwie sztuki tego samego towaru z różnymi cenami, a na ulicach autobusy bez drzwi i szyb.

Boliwia to inny świat, świat bez zasad, ale z pięknem, obok którego nie da się przejść obojętnie.