Na najgorszych granicach nie sprawdzają paszportów

Na najgorszych granicach nie sprawdzają paszportów

Brak granic? Swobodne podróżowanie na dowód osobisty? Brak kolejek na przejściach granicznych? Gdyby tak wspomnieć o tym dziadkom jakieś 30 lat temu, pewnie by stwierdzili, że popieścił nas prąd. A jednak.

Mamy to szczęście żyć w świecie bez granic. Możemy wstać z krzesła i polecieć do Portugalii. Dowód osobisty pewnie mamy w portfelu. Waluty nie potrzebujemy, bo mamy kartę. Do Warszawy dojedziemy za 5 zł. Do Lizbony polecimy za 300 zł. Hotel ogarniemy na miejscu „przez neta”. Czegoś nie spakujemy? Bez znaczenia. Kupimy na miejscu. To jest prostsze niż wymiana koła w samochodzie. Serio.

Nie zawsze było to jednak tak banalne. Pamiętam jeszcze kiedy w Europie były kontrole graniczne. Pamiętam, ile czasu się stało w kolejce do przejścia. Pamiętam, kiedy w strefach wolnocłowych naprawdę było taniej. Mimo, że przekraczanie granic było pewnym bólem, to było całkiem przyjemne. Teleport. Przejście do nowej rzeczywistości. Nawet powietrze pachniało inaczej. Może to być śmieszne, ale kiedy przekraczam granicę w sposób tradycyjny – lądem, to czuje się młodziej – jak kiedyś. Kilka przejść granicznych zapamiętam na pewno na długo.

Aranyaprathet (Tajlandia) – Poi Pet (Kambodża)

Podczas wizyty w Bangkoku postanowiliśmy odwiedzić kompleks świątyń Angkor w Kambodży (dla jednych piękne świątynie z listy UNESCO, dla innych miejscówka, gdzie kręcili Tomb Raider’a). Dystans 400 km. Opcja budżetowa. Gorący i lepki pociąg do Aranyaprathet – przygranicznego miasta. Następnie tuk tuk, a potem autobus. Ta trasa to jedna z najczęściej komentowanych tras w Internecie. Prawdopodobieństwo zostania „oskubanym” jest tu większe niż wilgotność powietrza w Bangkoku. Przygotowaliśmy się jednak dość solidnie, przeczytaliśmy większość informacji w sieci. Na początku wszystko szło dobrze. Odmawialiśmy natarczywym kierowcom tuk tuków, nie zgadzaliśmy się na pośrednictwo w załatwieniu formalności wizowych przez obcych. Jechaliśmy do przodu – białasy na pewniaka – niewzruszeni. Finalnie jednak załatwili nas sami celnicy. Poprosili nas o zdjęcia do wizy. Nie mieliśmy ich, bo w przypadku braku zdjęcia mieli zrobić skan paszportu. Nikt jednak nie powiedział, że taki skan kosztuje 50 zł. Prawdopodobnie rozporządzenie ustalające wysokość opłaty weszło w życie w chwili naszego przybycia. 50 zł to całkiem sporo, gdy koszt wizy to 20 dolarów. Na początku byliśmy lekko zdenerwowani, próbowaliśmy to wyjaśnić, ale celnik nawet nie chciał nas słuchać. Teraz on na pewniaka. Gościnność od samej granicy. W końcu zapłaciliśmy te pięć dych. Było warto.

Varadero (Kuba)

Mówią, że jest gorąca jak wulkan. Przed powrotem z Kuby bardziej jak wulkan byłem ja. Nie tyle gorący co prawie wybuchłem. To był koniec naszego łączonego wyjazdu do Meksyku i na Kubę. Wracaliśmy z Varadero do Brukseli. Kontrola paszportowa. Ja poszedłem do jednego okienka, a moja żona do drugiego. Po skutecznym procesie przechodziło się przez drzwi i czekało po drugiej stronie ściany. Po kilku standardowych pytaniach przeszedłem i czekałem. 5 minut, 10 minut, 20 minut – Pauli wciąż nie było. Przez głowę przechodziły mi najgorsze myśli – cofnęli ją, wezwali policję, znaleźli jakieś zdjęcie w aparacie, które im się nie podobało albo spodobało aż za bardzo. Dzwoniłem. Nie odebrała. Zaczął mnie oblewać zimny pot. Po ponad 30 minutach drzwi otworzyły się, wpadł przez nie blask drugiej strony i zgrabnym krokiem, poprawiając włosy weszła… dyplomatycznie mówiąc, ostro wkurzona Paula. Uff. Okazało się, że ktoś zapomniał ją zarejestrować przy wjeździe na Kubę i jej pobyt był nielegalny. Do tego Pani Oficer nie mogła zrozumieć jak dziewczyna z Polski była w Meksyku, jest na Kubie, zaraz leci do Belgii. Za dużo podejrzeń. Trzeba było wszystko zweryfikować. Całe szczęście uwierzyli na słowo i puścili.

Takich sytuacji było więcej. Od celników wychodzących ze swoich stanowisk, krzyczących i tańczących w RPA po pełnych powagi (choć też nie wszystkich) celników w Stanach Zjednoczonych. Od przepuszczających z dwoma litrami wody pracowników ochrony we Włoszech, po Francuzów próbujących udowodnić, że pasztet to płyn i rekwirujących puszkę. Na miejscu takie sytuacje zawsze kosztują trochę nerwów, ale później to tylko dobre wspomnienia i ciekawe historie.

Są jednak takie granice, na których paszport nie wystarczy.

Są takie granice, gdzie mimo, że nie ma celników, postawienie kroku jest niezwykle trudne. Przekraczamy kilka takich granic przed każdą podróżą. Pierwsza z nich jest w momencie kupna biletu lotniczego. Druga z nich jest przy układaniu planu. Trzecia z nich jest przy wsiadaniu do samolotu. Wszystkie są jednak w najgorszym z możliwych miejsc. W naszej głowie. Kupić ten bilet czy nie. Ułożyć plan samodzielnie, zwiedzić jak najwięcej czy kupić wycieczki, zaszyć się w hotelu. No i na końcu – wsiąść do tego samolotu czy może zawrócić. Na każdej z tych granic stoisz razem ze swoimi podróżniczymi marzeniami u boku, a naprzeciw ciebie strach, wszystkie komentarze od specjalistów, które znalazłeś w Internecie, rady znajomych, którzy na dźwięk „Meksyk na własną rękę” dostają skurczu twarzy, martwiąca się rodzina.

Na decyzję masz kilka sekund. Czy postawisz ten krok i przejdziesz granicę?

Źródło: Przedsiębiorcze Podlasie

Fot. główna: Monika Woroniecka