Magia Trynidadu

Magia Trynidadu

Każdy ma chyba takie swoje miejsce na ziemi, do którego często wraca myślami. Nieważne czy jest to w Polsce czy na drugim końcu świata. Ważne jest, to, że niezależnie od tego, kiedy słyszycie jego nazwę, ciepło wam się robi od środka. Prawda, że macie takie miejsce?

Takim moim „serduchem” świata jest Trynidad – małe miasteczko w środkowej Kubie, zamieszkałe przez nieco ponad 70 000 osób. To miasto magiczne, inne niż wszystkie na Kubie. Skąd ta magia?

To proste – unikalność! To ona czyni Trynidad wyjątkowym. Każda uliczka wyłożona jest tutaj z kostki, każdy budynek jest kolorowy, a na starówce można spędzić wiele godzin, relaksując się i podziwiając kubańskie życie. Czas stanął tu w miejscu. Stare amerykańskie fury stoją za każdym rogiem.  Nawet fiata 126p tam znajdziecie.  Oprócz starych aut, jeździ się tam konno, ludzie siedzą na ulicach. Ktoś coś sprzedaje, ktoś coś roznosi, ktoś coś kupuje. W tle słychać stukot końskich podków, hiszpańskie rozmowy i delikatną nutę salsy.

Nasza wizyta w Trynidadzie była jednodniowa, ale tyle wystarczyło, żeby się w nim zakochać. Nocleg znaleźliśmy u bardzo sympatycznego, starszego, kubańskiego małżeństwa, które już na wstępie poczęstowało nas sokiem z mango na zachętę. Zaraz potem zapytali oczywiście, czy oprócz pokoju, zamawiamy też kolację i śniadanie – tak się robi w casas particulares. Panuje tam zasada – skoro u mnie nocujesz, powinieneś też zjeść. Często jak odmówisz, zobaczysz wielki zawód na twarzy albo wręcz złość, że jak możesz nie brać nic poza noclegiem. Na szczęście nasi gospodarze nie musieli nas długo namawiać na wykupienie kolacji. Zaproponowali homara. Żebyście widzieli wtedy wzrok Maćka. Z resztą ja również się oblizałam ze smakiem. Po dwóch tygodniach jedzenia byle czego (Trynidad wypadł na koniec wyjazdu meksykańsko-kubańskiego), sama myśl o homarze poprawia humor. Wzięliśmy więc homara na pół. I całe szczęście, że na pół, bo byśmy chyba dwóch nie pokonali.

Wieczorem, po pysznej kolacji, poszliśmy potańczyć salsę. Po nieudanej próbie w Hawanie (o tym innym razem), wiedzieliśmy, że tutaj musi się udać! Prawdziwej, kubańskiej salsy nie wyobrażałam sobie bez muzyki na żywo i tańca pod chmurką. I tak było! Była chmurka, była muzyka na żywo. Parkiet był zapełniony parami – często były to pary kubańsko-europejskie. Dlaczego? Kubańczycy, zamieszkujący Trynidad codziennie tam pląsają. A ich partnerki, to zazwyczaj Europejki, które zwiedzają Kubę. Coś w tym jest, że oni się urodzili z salsą w nogach. Ich ruchy były takie jak trzeba. Takie nienabyte, a wrodzone. Po prostu bajka (oczywiście, jeśli ktoś lubi te klimaty tak jak ja). Chwilę wpatrywaliśmy się w tancerzy, ale po coś tam wstąpiliśmy. I wtedy Maciek chciał mnie porwać do tańca. A ja w tym momencie zesztywniałam i jakby mi w jednej chwili odebrało umiejętności taneczne. Czy to ten, jeszcze przed chwilą, obserwowany profesjonalizm? Czy strach? Nie wiem do dziś! Na szczęście było coś, co mnie uratowało. Odsunięcie się od tłumu i oddanie się muzyce gdzieś na uboczu. I to była magia. To było spełniające się marzenie – salsa na Kubie. To jest to!

Nic tak nie uszczęśliwia, jak realizacja marzeń. Spróbujcie!

p.s. Informacje o Trynidadzie oraz całą masę wskazówek do zaplanowania wyjazdu n Kubę znajdziesz TUTAJ.