Iść czy nie iść

Iść czy nie iść

Nie jestem alpinistką, nie mogę się nawet nazwać wspinaczem z zamiłowania. Wszystkie góry, na które weszłam do tej pory, nie należały do ekstremalnie wymagających czy niebezpiecznych. Ale na pewno nie były to górki, z których ty czy ja zjeżdżaliśmy na sankach za małolata. Jednym słowem, kilkakrotnie musiałam się już trochę napocić.

Podczas podróży dookoła świata, mieliśmy okazję zdobyć kilka szczytów (w tym jeden wulkan). Skupię się jednak na trzech, bardzo różnych, ale ze wspólnym mianownikiem.

Góra Stołowa, RPA (1085 m n.p.m.)

Symbol Kapsztadu, można się na niego wspiąć, dosłownie, ze specjalistycznym sprzętem, można wejść szlakiem albo wjechać kolejką. My wybraliśmy tę środkową wersję. Nie czułam się wtedy najlepiej. To nie był dzień na wspinaczkę. Ale motywacja była, i ta osobista, i w postaci Maćka, który czuł się w pełni sił i wspinał się niczym kozica. Wybraliśmy trasę średnio trudną, ale dość czasochłonną. Początek był najgorszy. Potem już jakoś szło. Do momentu, kiedy Góra Stołowa nie zamieniła się w niekończącą się opowieść. Co chwilę miałam wrażenie, że zaraz jest szczyt. A kiedy tylko myślałam, że to już, zza kolejnych skał wyłaniały się kolejne etapy do pokonania. Kiedy w końcu ten ostatni moment, czytaj wierzchołek się pojawił, moja radość była ogromna.

Wulkan Kawah Ijen, Jawa (2799 m n.p.m.)

Tę wyprawę zaczęliśmy około pierwszej nad ranem. Mogliśmy to zostawić na bardziej ludzką porę, ale wtedy nie zobaczylibyśmy Blue Fire, czyli niebieskich ogni. Decyzja była prosta. Wyśpimy się jak będziemy na emeryturze. Teraz jest czas na takie wycieczki. Ta wspinaczka miała zupełnie inny wymiar. Głównie dlatego, że to był pierwszy raz, kiedy wspinałam się przy świetle gwiazd i latarki. Ale też dlatego, że to nie była zwykła góra, to był wulkan i to wulkan z „efektami specjalnymi” – niebieskim ogniem i rozpaloną siarką, wydobywaną z dna krateru. Kiedy dotarliśmy do dna krateru, powietrze nagle zamieniło się w niebezpieczny dla organizmu wyziew siarczany. W ruch poszły maski chroniące. Poddusiliśmy się tam nie raz. Ale warto było. Warto było tego doświadczyć. Nawet mimo tego, że do dziś, już po kilku praniach, czujemy zapach siarki na wierzchnich ubraniach, które mieliśmy wtedy na sobie.

Huayna Picchu, Peru (2720 m n.p.m., 360 m nad Machu Picchu)

Na forach znaleźliśmy informacje, że Huayna Picchu nie jest dla osób z lękiem wysokości, że to dość trudne podejście, że nie każdy powinien się tam wybrać. Dziennie może wejść tam tylko 400 osób (po 200 w dwóch turach). Zaryzykowaliśmy. Faktycznie podejście było strome, czasem nawet bardzo strome, ale to było raptem 360 m ponad Machu Picchu, a wstyd byłoby go nie zaliczyć. Tym razem, to ja miałam dobry dzień (przeciwnie do Góry Stołowej), a Maciek gorszy. To ja narzucałam tempo. Wyprzedzałam po kolei turystów. Kiedy stanęliśmy na wierzchołku Huayna’y, satysfakcja była ogromna. Widziane z niej miasto Inków robi wrażenie i to nie małe.

Każda z wymienionych wypraw miała zupełnie inny charakter. Ja miałam zupełnie inne nastawienie do każdej z nich. Na różnym poziomie była moja kondycja w każdym z trzech przypadków. Ale poziom satysfakcji po wspinaczce był jednakowo wysoki.

Poza tym, kiedy po zejściu na dół, spojrzysz na dany szczyt ponownie, uśmiechniesz się i pomyślisz – wow, byłam/em tam! Dlatego, jeśli kiedykolwiek staniesz u stóp jakiejś góry i zastanowisz się: „iść czy nie iść” – Iść!