Gapie na wolontariacie

Gapie na wolontariacie

Początkowo nasz plan na Południową Afrykę był inny. Mieliśmy dolecieć do Johannesburga, następnie udać się do Durbanu, po czym odwiedzić Kwazulu Natal, Port Elizabeth na południu i przez Garden Route dojechać do Kapsztadu. Jednak, przypadkowo, szukając w Internecie informacji o RPA, natknęliśmy się na wolontariat w Kwantu Game Reserve, który znajduje się niedaleko Port Elizabeth. Po szybkiej naradzie, zaaplikowaliśmy tam i jednocześnie nasz pierwotny plan uległ zmianie – Johannesburg, Port Elizabeth, Kwantu Game Reserve, Kapsztad.

Mimo, że przyjmują tu na minimum dwa tygodnie, to zgodzili się na nasz tydzień. Byliśmy tym bardzo podekscytowani, bo po pierwsze nigdy nie pracowaliśmy na zasadzie wolontariatu, a poza tym bardzo chcieliśmy zobaczyć „Big 5”, czyli lwa, słonia, leoparda, nosorożca i bawoła. W trakcie wolontariatu często wyjeżdża się na tzw. „game drive”, czyli przejażdżki po rezerwacie w poszukiwaniu zwierząt.

Na czym polegała nasza praca?

Nastawiliśmy się na pracę fizyczną, bo tak wynikało z informatora, który dostaliśmy na maila. Poinformowano nas, że będziemy między innymi sadzić drzewa, karmić zwierzęta, sprzątać ich terytoria, składać ogrodzenia, szukać pułapek. Brzmiało to nawet poważnie. Podejrzewaliśmy, że po takim całym dniu pracy będziemy zmęczeni. Okazało się jednak, że praca była trochę takim „picem na wodę”. Wyglądało to mniej więcej tak, że jeśli np. mieliśmy zniszczyć płot skonstruowany z metalowych drutów, to dostaliśmy na 10 osób jedne kombinerki i kiedy jedna osoba mogła rozcinać druty, kolejne trzy je zwijać, to pozostałe 6 mogły jedynie podziwiać ich pracę. Innym razem, pojechaliśmy demontować zniszczony magazyn. Gdyby każdy dostał konkretne zadanie, to może ta praca miała by ręce i nogi. Ale tutaj znów, ilość pracy w stosunku do ilości ludzi wygrywała. Dodam jeszcze, że wszystkie „activities” robiliśmy maksymalnie godzinę, w porywach do dwóch. W międzyczasie były posiłki. Początkowo myśleliśmy, że tylko nam brakuje większego nakładu pracy, ale po rozmowie z kilkoma uczestnikami wolontariatu, doszliśmy do podobnych wniosków. Oczywiście wszystkie te czynności były ciekawe z punktu widzenia osoby, która na co dzień w pracy nie sadzi drzew i nie sprząta odchodów słoni. Ale tak naprawdę zmęczyliśmy się przez cały tydzień tylko raz – kiedy musieliśmy wypchać nasze auto, które się zakopało w błocie.

Kto brał udział w wolontariacie?

Większość stanowili Anglicy. Spotkaliśmy tam również Kanadyjczyków, Amerykanów i mieszkańców Europy Zachodniej – Niemców, Duńczyków i Francuzów. Polaków nie było wcale. Tutaj potwierdziło się nasze największe spostrzeżenie podróżnicze – kto podróżuje po świecie? Ten, kto ma kasę, czyli Europa Zachodnia, USA i Kanada. Nikogo tam nie dziwiła nasza podróż dookoła świata. Z resztą było trzech Anglików, którzy właśnie w Afryce kończyli swoją 6-miesięczną podróż dookoła świata. I to młodszych od nas. Ba, wszyscy byli tam młodsi od nas. Grupę stanowili głównie studenci lub świeżo upieczeni absolwenci. Co jeszcze powoduje, że Europa Zachodnia i Ameryka Północna podróżuje, jeździ na wolontariaty, po prostu udziela się podróżniczo? Język. To tak jakbyśmy my mogli polecieć do większości miejsc na świecie i porozumieć się ze wszystkimi po polsku. Tak oni siadają i rozmawiają po prostu w swoim języku. Ciężko jest wejść do tak silnej grupy, w której każdy świetnie włada jednym z najważniejszych języków świata. O tyle, o ile Maciek włada angielskim prawie jak polskim, tak, dla mnie, to było duże wyzwanie. Ponadto była to dla mnie taka mała namiastka Erasmusa, na którego zawsze chciałam pojechać, ale nie zrobiłam tego i żałuję do dziś.

Nasze wrażenia

Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, jesteśmy bardzo zadowoleni z czasu spędzonego w Kwantu. Mimo, że nasze oczekiwania co do pracy, trochę się rozbiegły z rzeczywistością, uważamy to za niesamowite doświadczenie. Chcieliśmy zrobić coś pozytywnego, pomóc lokalnej społeczności i przy okazji zobaczyć afrykańskie zwierzęta na dziko. Dzięki wolontariatowi wszystko udało nam się zrealizować. Ja marzyłam, żeby zobaczyć lwa, żyrafę i zebrę – widziałam. Maćkowi marzył się lew i nosorożec – widział. Do tego zasmakowaliśmy trochę fizycznej pracy, przejechaliśmy się na słoniu i widzieliśmy afrykański zachód słońca. To co widzieliśmy, zostanie nasze. To będzie niesamowite, kiedy będziemy mogli o tym opowiedzieć naszym dzieciom, wnukom. A wcześniej oczywiście rodzinie i znajomym.