Australia – porządek i wieczny luz

Australia – porządek i wieczny luz

Australia zawsze wydawała mi się, zaraz po Antarktydzie, kontynentem na końcu świata. I trochę tak jest. Tak naprawdę blisko z Australii jest tylko do południowo-wschodniej Azji. Kiedyś nawet przez myśl nie przechodziło mi, że postawię stopę w krainie kangurów. A jednak. I to jeszcze w takim wydaniu – w trakcie podróży dookoła świata. Znajomi mówili, że na tydzień nie ma sensu tam lecieć, że to głupio wydane pieniądze. Po 7 dniach spędzonych w Australii, stwierdzam, że był to świetny pomysł. Przede wszystkim dlatego, że to kolejny, odkryty przeze mnie kontynent. Druga sprawa – spełniłam następne marzenie, widziałam i karmiłam kangura. To słodkie zwierzaki, które zawsze były bliskie memu sercu.

Australijski porządek

Pierwsza rzecz, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie, to porządek. Wszędzie jest czysto (wnioski po wizycie w Melbourne i Sydney), ulice są zadbane. Nic nie wala się niepotrzebnie na ziemi, system segregacji śmieci też jest tutaj bardzo dobrze rozwinięty. Plaże miejskie, a do takiej mogę zaliczyć Bondi Beach (Sydney) są świetnie zachowane. Kontenery na śmieci są poza plażą, jest zakaz wprowadzania zwierzaków, na rowerze i rolkach można jeździć tylko na wyznaczonym do tego specjalnie pasie. Deptaki są zaraz obok. Przedstawiony porządek nie ma charakteru bardzo restrykcyjnego, tak jak to jest na przykład w Singapurze. Wszystko podlega pewnym regułom, ale wszystko jest w granicach zdrowego rozsądku. Urzekło mnie to bardzo. Pewnie trochę dlatego, że jestem pedantem. Ale Maciek, który pedantem nie jest, może to potwierdzić.

Australijski luz

Nasz pierwszy australijski przystanek był w Melbourne. Jak dla mnie to miasto do zakochania. Mimo, że żyje tam około 4 mln ludzi, nie czuje się tego „zatłoczenia”. Mało tego, nawet w godzinach lunch’owych, ruch na głównych ulicach nie jest bardzo duży. Ludzie nie biegną, nie śpieszą się niepotrzebnie. Idą spokojnie, przez promenadę nad rzeką z kawą w ręku. Ten ich spokój jest wszechobecny. Jeśli nie siedzą w knajpce nad rzeką, to mogą na przykład wyskoczyć do pobliskiego parku. W Melbourne jest mnóstwo zieleni w zasięgu ręki. To takie miasto z duszą artysty. Było nawet kiedyś stolicą Australii. Niesamowite jest też to, że mieszkając w Melbourne, możesz na przykład na weekend wyskoczyć na Great Ocean Road i zobaczyć „Dwunastu Apostołów”. To piękna trasa, biegnąca wzdłuż oceanu z wieloma ciekawymi przystankami. Wypożyczyliśmy auto i ją przejechaliśmy.

W Sydney jest podobnie, chociaż coś różni te miasta. Sydney jest bardziej amerykańskie, Melbourne bardziej europejskie. Ikoną Sydney jest znana wszystkim opera. Sama opera robi oczywiście wrażenie, ale opera w połączeniu z widokiem na miasto i Harbour Bridge gniecie po bandzie. Zwłaszcza w nocy. Poza tym wokół opery gromadzi się życie Sydney. Jest tam mnóstwo knajpek, alejek do spacerów, punktów widokowych. Na obrzeżach miasta są plaże, w tym wspomniana Bondi Beach. A w centrum można odpocząć w parkach, podobnie jak w Melbourne, jest ich tu sporo. Mało tego, godzinę od miasta jest Park Narodowy „Royal National Park” z bardziej dzikimi plażami i super widokami. Byliśmy też w Featherdale Wildlife Park, żeby zobaczyć kangury, bo na dziko niestety nam się nie udało. Poza tym, w Sydney nawet w pociągu poczujesz się wyluzowany. Pociąg jedzie szybko, ale bardzo spokojnie, jest cichutki i czysty. Przejażdżka działa jak terapia uspokajająca.

Po tygodniu spędzonym w Australii mogę śmiało stwierdzić, że zauroczyło mnie to miejsce. Ten kraj ma to coś, czego zawsze szukam w miejscach, które odwiedzam. Pewnie w tym przypadku to ten mix uporządkowania z luzem sprawił, że chciałabym tam szybko wrócić. Już marzy mi się środkowa Australia, czyli ta dzika. Bardzo chciałabym ją porównać do cywilizacji, która jest na krańcach Australii.